0
KarolKwiat 24 września 2019 18:29
Dlaczego zdecydowaliśmy się na Fidżi? W pierwotnym planie wyjazdu była tylko Australia, z dwoma 12-godzinnymi stopoverami w Pekinie. Ale będąc na Antypodach szkoda rezygnować z okoliczności, kiedy można udać się prawie na koniec świata. Był plan na Tahiti, Vanuatu, Nową Zelandię ale w końcu Fidżi zwyciężyło, min. z racji dobrej pogody i połączenia z Sydney. Wybraliśmy ofertę narodowego przewoźnika Fiji Airlines.







W naszym samolocie przeważali Australijczycy, z czego niektórzy mieli tylko przesiadkę na lotnisku, skąd polecieli dalej do Los Angeles. Była to dość głośna grupa, nie wylewająca za kołnierz i zmierzająca na jakiś mecz rugby. Obsługa w samolocie dbała o załogę, posiłki były smaczne a kobiety i mężczyźni mieli wpięte charakterystyczne kwiatki we włosach.
Zbierając informację o tym kraju zaniepokoiła mnie jedna rzecz – na stronie polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych można było się dowiedzieć, że podróż niesie w sobie zagrożenie i zbytnio nie jest polecana turystom. Na dodatek nie było tam polskiej placówki dyplomatycznej i ewentualnie, w razie nieprzewidzianej sytuacji, trzeba było się kontaktować z konsulatem w Nowej Zelandii albo Australii.
Na szczęście ta obawa okazała się płonna, kiedy to po 4 godzinach lotu z Sydney wylądowaliśmy na lotnisku w Nadi. Szybka odprawa, powitanie przez lokalnych grajków w typowych strojach – spódnica i koszula (akurat ich jeszcze spotkamy w dalszej części naszego pobytu), miła kontrola graniczna i ... nieziemsko urocza przedstawicielka naszego hotelu czekająca w hali przylotów. Jej urodę mogę porównać do dziewczyny z teledysku Petera Andre – Mysterius Girl, więc możecie sobie wyobrazić tę polinezyjską twarz. Po zebraniu wszystkich turystów udaliśmy się busem w stronę naszego Bamboo Backpackers, leżącego niedaleko lotniska. Lokalizację wybrałem dzięki relacji z Fidżi zamieszczonej na łamach fly4free przez jednego z blogerów (Adamek wielkie dzięki!). Po standardowym zameldowaniu udaliśmy się do naszego pokoju, a potem skierowaliśmy się do hotelowego baru. Był on położony nad brzegiem Pacyfiku, można było usiąść na oświetlonej plaży i raczyć się lokalnym piwem Gold. Dla chętnych do dyspozycji był basen i boisko do siatkówki. Beach bar był głównym miejscem w Bamboo, gdzie gromadzili się goście, czy to na śniadaniu czy podczas śpiewu i innych rozrywek serwowanych przez pracowników obiektu, w tym piciu kavy.











Część obsługi stanowili gracze rugby. Ogólnie ten sport jest tutaj numerem jeden, do tego ich reprezentacja zdobyła złoty medal na igrzyskach. Przejeżdżając przez wyspę nie widziałem żadnego boiska do piłki nożnej czy innego sportu, tylko co rusz można było spotkać charakterystyczne wysokie bramki. Będąc nawet na wyspie-rezerwacie, gdzie mieszkają pierwotni Fidżyjczycy pozbawieni prądu czy innych zdobyczy cywilizacji można było dostrzec boisko do rugby. Jednego wieczoru byliśmy świadkami treningu pracowników Bamboo, ale jego miejscem nie było to trawiaste boisko, tylko plaża. Nie było wytyczonych linii ani bramek ale to nie był problem, bo zawodnicy grali prawie 3 godziny. Można było w ich twarzach zauważyć prawdziwą pasję do tego sportu, coś na podobieństwo młodych piłkarzy kopiących futbolówkę w Rio de Janeiro na słynnej plaży Copacabana.
Sukcesy Fidżi w rugby a także innych pacyficznych nacji takich jak Tonga i Samoa nie miałyby miejsca, gdyby nie ich specyficzna budowa anatomiczna. Oni są po prostu wielcy! Duża muskulatura, do tego wysoki wzrost i grube kości pozwalają osiągnąć przewagę nad innymi nacjami. Ktoś kiedyś żartobliwie napisał, że ogromna muskulatura została zbudowana na bazie mięsa z angielskich żeglarzy, na których kilkaset lat temu polowały lokalne grupy kanibali.
Podczas jednego wieczoru byliśmy świadkami scysji pomiędzy "lokalsami", kiedy doszło do szarpaniny zakończonej ciosami, rozlaniem piwa i zdemolowaniem ławki. Siła ich pięści zmiotłaby najbardziej twardego boksera wagi ciężkiej!













Jeden dzień poświęciliśmy na wizytę w Malamala Beach Club. Jest to mała wysepka, położona kilka kilometrów od wybrzeża, przebudowana całkowicie na klub. W cenie (ok. 330 PLN) zapewniony był transport z hotelu, obiad, drink i ręcznik. Ewentualny koszt dodatkowego zamówienia trzeba było pokryć z własnej kieszeni. Przejazd tam i z powrotem organizowany był przez pracowników Bamboo Backpackers i trzeba przyznać, że był to jeden z najbardziej ekstremalnych przejazdów jaki miałem doświadczyć w życiu. Przejazd speedy-boat wśród wzburzonych fal Pacyfiku przyniósł każdemu uczestnikowi wyprawy niezapomniane przeżycia. Trzeba było mocno się trzymać, aby nie wypaść z łódki i albo nie ... przetrącić sobie kręgosłupa. Zawrotna prędkość łódki pozwalała skakać po wysokich falach na odległość kilku metrów. Ciekawe, co by się stało, gdyby ktoś wypadł z łódki, bo nie zauważyłem żadnych kapoków ratunkowych. Widocznie na Fidżi inaczej niż w Europie podchodzi się do względów bezpieczeństwa.
Ostatecznie cali i zdrowi dopłynęliśmy na wyspę, weszliśmy na długie molo i udaliśmy się do części restauracyjnej.
Znajduje się w niej basen z widokiem na ocean, stoliki, leżaki, gdzie można komfortowo spędzić czas. Zamówiliśmy piwo i zajrzeliśmy do karty dań, która oferowała ofertę kuchni fidżyjskiej. Przeważały w niej ryby, więc skusiliśmy się na jedną z nich. Nie pamiętam dokładnie jak się nazywała ale smakowała wyśmienicie.
Podczas pobytu można było korzystać z basenu, pograć w siatkówkę albo za dodatkową opłatą (ok.90 PLN) można było wypożyczyć wygodny leżak. Jeśli ktoś chciał spędzić chwilę na osobności mógł wykupić oddzielną kabinę plażową i napawać się widokiem turkusowego oceanu. Do tego można było liczyć na kelnera, który donosił drinki albo posiłki prosto z restauracji. Cena za prywatność wynosiła 150 PLN.
Jeśli ktoś jest fanem sportów wodnych to nie mógł narzekać na brak atrakcji. Można było wypożyczyć kajak czy paddle board i próbować opłynąć całą wysepkę. Woda nie jest zbyt głęboka i nie ma obawy, że zaatakuje nas rekin. Oprócz tego można było po prostu popływać w ciepłym Pacyfiku. Piesza wycieczka po Malamala nie zajmie więcej niż 20 minut, ale można sobie za to pochodzić po pacyficznych zaroślach.
Wśród gości spędzających wolny czas można było spotkać Australijczyków, turystów z Nowej Zelandii, Niemiec, USA ... i Polski! I nie chodzi tutaj o nas. Podczas rozmowy przy zimnym Heinekenie przyglądała nam się jedna osoba, która po chwili powiedziała do nas: „no nie wierzę, jak miło usłyszeć polski język!” Jak się okazało, był to jeden z naszych rodaków pracujący w jednym z 5-gwiazdkowych hoteli. Opowiadał nam, że przyleciał do Oceanii po skończeniu studiów, a pierwszą pracę dostał na Tonga. Po roku przeniósł się „trochę bliżej” i zakotwiczył na Fidżi. Na temat pracy powiedział, że jest duży problem aby Fidżyjczyków zmusić do sumiennego wykonywania swoich zadań. Nie chodzi o ostrą dyscyplinę wojskową, tylko o normalne pracowanie. I jest z tym problem, bo oni nie muszą pracować. Jedzenie rośnie na drzewach (banany, drzewo chlebowe) albo pływa w oceanie(obfitość ryb), więc zdobycie pożywienia nie jest problemem a mieszkać można nawet w szałasie.
O godzinie 18 pożegnaliśmy się z Malamala Beach Club, opłaciwszy wcześniej dodatkowe rachunki za extra zamówienia i ruszyliśmy w drogę powrotną do naszego hostelu. Fale na Pacyfiku były jeszcze większe niż podczas rannego przejazdu, więc poziom wrażeń zbliżył się do maksimum. Na szczęście nikt nie wypadł z łódki i przybiliśmy do brzegu.























Podczas pobytu na Fidżi w odległości 15 tysięcy kilometrów odbywał się w Kijowie finał Ligi Mistrzów pomiędzy Liverpoolem a Realem Madryt. Początek meczu miał miejsce o godzinie 20.45 czasu polskiego w sobotę, a na Fidżi była już niedziela i zegar wskazywał 6:45 rano. Pomimo wczesnej pory w sali naszego baru zebrało się kilku fanów futbolu i zaczęła się transmisja. Jednym z najzagorzalszych fanów okazał się Anglik, pochodzący z okolic miasta Beatlesów, jednak tego dnia nie będzie dobrze wspominał, bo zwycięzcą meczu okazała się drużyna z Madrytu. Tak na podsumowanie: oglądać finał Ligi Mistrzów, 16 tysięcy kilometrów od domu, na południowym Pacyfiku, racząc się lokalnym piwem Gold w cieniu długich, tropikalnych palm – to jest petarda!



Jedną z najważniejszych części naszego pobytu na Fidżi był rejs po wyspach, w tym odwiedziny typowej wioski i miejsca, gdzie kręcono film „Castaway” z Tomem Hanksem w roli głównej. Rano udaliśmy się do portu w Denarau, kupiliśmy bilety z oferty South Sea Cruises i wybraliśmy rejs o nazwie Seaspray Day Adventure w cenie ok 450 PLN. O godzinie 9 weszliśmy na prom i udaliśmy się na podbój Mórz Południowych. Tak na marginesie posiadał on klimatyzowane pomieszczenie, bar, mostek pasażerski, do tego wi-fi było darmowe (check-in na Facebooku na końcu świata zawsze brzmi ciekawie)
Pierwszy etap trwał 1,5 godziny, mijaliśmy małe wysepki, czasami zabierając z nich pasażerów, aż do momentu dopłynięcia do wyspy Mana. Tam czekała na nas mniejsza łódka, na której kontynuowaliśmy dalszy rejs.













Przesiadamy się na nią i ... spotykamy naszych grajków z lotniska, którzy są teraz gospodarzami całej imprezy. Umilają czas swoimi śpiewami w lokalnym języku, graniem na fidżyjskiej wersji gitary i różnymi opowieściami . Do tego lodówka jest solidnie zaopatrzona i nie można narzekać na brak napojów. Po godzinie wolnego dryfu dobijamy pod bezludną wyspę Monuriki, szczególnie znaną z tego, że była miejscem kręcenia filmu z Tomem Hanksem „Cast Away” czyli „Poza Światem”. Kto oglądał film to od razu przypomina się charakterystyczny napis zrobiony z patyków HELP ME i stos drzewa przygotowany na ognisko. Podobnie było i teraz, słynny napis pozostał, z tym że nie ma możliwości zamieszkania, można jedynie chwilę przebywać na jej wybrzeżu. Biały piasek, turkusowa woda i relax. Do tego można wypróbować snorkelingu, bo wyspę otacza rafa koralowa.
Po jakimś czasie dobija kolejny statek, z którego na ląd wychodzi kilku miejscowych niosących wielkie skrzynie. Jak się okazało są to gospodarze z innego promu, który ma dopłynąć w najbliższym czasie, a oni mają za zadanie przygotować lunch. Okazali się przemiłymi ludźmi, jeden z nich kojarzył Lewandowskiego a na dodatek poczęstowali nas piwem. A nawet dwoma. Świetnie się rozmawiało, wspominali o turystkach „szukających przygód na jedną noc” a także innych aspektach życia na końcu świata. Czyli no problem i Bula! Niestety, pobyt na wyspie Toma Hanksa dobiegł końca i wróciliśmy na swój statek. Nasi opiekunowie podczas naszej nieobecności przygotowali ciepłą strawę czyli ryby, mięso, ryż czy sałatki. Posiłek na Pacyfiku smakował wyśmienicie.
Potem popłynęliśmy na głębsze rejony i zaczęła się atrakcja czyli skoki do wody. Dach statku czy barierka znajduje się dobrych kilka metrów nad lustrem, co jest idealne do skoku. Prawie wszyscy skorzystali z tej możliwości a uciechy było co niemiara. Nie wiem jak się miała sytuacja z rekinami w tych rejonach, bo lubią one żerować w ciepłych wodach, ale na szczęście żadnego ataku nie odnotowano.

























Ostatnią częścią dnia była wizyta na wyspie będącej jednocześnie rezerwatem lub tradycyjną wioską fidżyjską. Jej mieszkańcy funkcjonują bez jakichkolwiek zdobyczy cywilizacji takich jak energia elektryczna, telefony komórkowe czy komputery. Jest klasyczny podział na role męskie i żeńskie, a wyglądało to tak, że kobiety ciężko pracują, wychowują dzieci, wytwarzają i sprzedają pamiątki a faceci siedzą we własnym gronie i piją kavę. I nie chodzi tutaj o naszą „małą czarną”, tylko o napój narkotyczny, który jest pity w uroczysty sposób. Kilka lat temu widziałem w programie Wojciecha Cejrowskiego ten rytuał i mniej więcej wyglądał tak: wokół drewnianej miski zbierają się wszyscy uczestnicy ceremonii, najstarszy wiekiem lub wódz nabiera naparu, klaszcze, krzyczy bula i pije, po czym powtarza klaskanie i powtarzanie wspomnianego słowa. Podobnie czynią to inni uczestnicy, po czym wszyscy są pełni wigoru i nie przejmują się trudami codziennego dnia. Nasza grupa także miała szansę spróbować tego magicznego napoju, który w smaku przypomina trochę mieszaninę błota i wody, ale zapewne z powodu małej ilości wspomnianej kavy nikomu z naszej ekipy nie włączyła się faza. Podobno po wypiciu większej ilości drętwieje język i człowiek czuje się jak przy znieczuleniu podczas wizyty u dentysty. Będąc dokładnym jest to napój ze sproszkowanego korzenia krzewu pieprzu metystynowego i na pewno nie rośnie on w naszych polskich lasach.
W każdym bądź razie jedną z moich pamiątek z Fidżi jest cała paczka kavy, nabyta od kobiet z wioski i mam nadzieję, że nie jest podrabiana i w 100% działa. Jak dotychczas nie miałem okazji wypróbować, więc stoi na półce i czeka na swój czas.
Po przejściu przez wioskę, odwiedzeniu szkoły i kościoła ostatnim etapem była możliwości kupna pamiątek zrobionych przez mieszkanki wyspy. I tyle na ten temat, bo czas pobytu był ograniczony i trzeba było wracać do portu.















Podróż powrotna do naszego większego promu upłynęła pod znakiem szant żeglarskich w lokalnym języku, w którym słowo bula było tak często używane jak przecinek w zdaniu albo kropka. Po przeniesieniu się na większy statek część ekipy zmęczona trudami rejsu ucięła sobie drzemkę w klimatyzowanym pomieszczeniu a inni podziwiali zachód słońca. W jednym z wywiadów w radiu RMF znany podróżnik opowiadał o najpiękniejszym miejscu na świecie. Było to zachód słońca na wyspach Południowego Pacyfiku i mogę mu przyznać rację. Niezapomniany widok.

















Po dopłynięciu do Denarau czekała na nas niespodzianka - na głównym placu odbywała się impreza, coś na podobieństwo festiwalu tańców polinezyjskich. Można było zobaczyć dziewczyny z Tahiti, żonglerów ogniem z Tonga czy Samoa i podobne klimaty. Spędziliśmy tam godzinę, po czym z racji późnej pory udaliśmy się taxi do naszego hotelu.







Tamtego wieczoru miało miejsce duże ognisko na plaży, do tego rugbyści zabawiali gości śpiewem a inni grali w siatkówkę. Typowy chill out na końcu świata.
Przemieszczając się po Fidżi można spotkać ogromne banery umiejscowione przy głównych drogach z hasłami rewolucji i tym podobnych, związanych zapewne z puczem wojskowym mającym miejsce w 2006 roku. Na skutek tych wydarzeń państwo zostało czasowo zawieszone we wspólnocie Commonwealth.
W niedalekiej odległości od naszego hotelu znajdują się gorące źródła Sabeto Hot Springs and Mud Pool. Nie omieszkaliśmy ominąć takiej atrakcji i udaliśmy się w to miejsce. Po wykupieniu wejściówki i krótkim instruktażu nastąpiła najważniejsza część czyli smarowanie błotem! Pokryliśmy swoje ciała brudną, cuchnącą mazią i czekaliśmy na słońcu do momentu wyschnięcia. Po 15 minutach byliśmy pokryci skorupą i jak zapewniali prowadzący miało to dobroczynny wpływ na kondycję naszej skóry.

Kolejnym etapem była kąpiel w sadzawce lub jak kto woli błotnym stawie. Po wejściu do bajora muł sięgał do pasa a woda od pasa do klatki piersiowej, jednak nie można było narzekać bo błoto było faktycznie ciepłe a w niektórych miejscach wręcz gorące. Po kilkunastu minutach takiej „kąpieli” przeszliśmy do drugiego basenu z czystszą wodą, pochodzącą z gorących źródeł. I tak do końca całej sesji zaliczyliśmy jeszcze kolejne dwa zbiorniki. Trochę to przypomina Islandię i słynne Blue Lagoon, ale jak pamiętam to na wyspie gejzerów nie smarowano mnie błotem. Pod koniec całej sesji człowiek faktycznie czuł się lepiej, miał więcej energii i był oczyszczony, więc można powiedzieć, że fidżyjskie błoto działa!
Podczas kąpieli błotnej spotkaliśmy Australijczyków, którzy przemierzają Fidżi autem i odwiedzają najważniejsze atrakcje na wyspie. Trochę narzekali na kierowców, nie przestrzegających znaków drogowych ale ogólnie byli bardzo zadowoleni z tego co ma do zaoferowania ten kraj.













Tak na koniec warte pokreślenia jest nastawienie do życia samych Fidżyjczyków. Jak wspomniałem wcześniej w tekstach piosenek jest często używane słowo bula czyli swojskie cześć lub pokój. Przy kontakcie z miejscowymi pierwszym słowem jest bulaaaa!!!, wypowiadane ze swoistą ekspresją. Inną ciekawostką jest tzw. fiji time czyli brak jakiejkolwiek presji na czas, na zasadzie co masz zrobić dziś zrobisz to jutro. Albo pojutrze. Nie ma tutaj pędu do pieniędzy i ciśnienia na robienie wielkiej kariery. Dla miejscowych ważne jest aby spędzić mile czas z przyjaciółmi i rodziną przy łyku wspomnianej kavy, do tego grając na gitarze i śpiewając.
Niestety, po kilku dniach pobytu nadszedł czas na pożegnanie. Akurat spadł lekki deszcz i można powiedzieć, że Fidżi płakało jak opuszczaliśmy ten archipelag. Po szybkiej odprawie przeszliśmy na strefę odlotów i wydaliśmy wszystkie drobne czyli dolary fidżyjskie na śniadanie. Oprócz tego nabyliśmy małe pamiątki typu magnesy a także paczkę kawy, tej już normalnej. Jednak nie była ona najwyższej klasy a kosztowała tyle, jakby w jej skład wchodziło złoto. W tamtym rejonie świata inna, kava, święci swoją popularność i jest lekka dla portfela. I dla zdrowia?




Na koniec filmik z pobytu na Fidżi






Dodaj Komentarz